Justin Bieber - koncert w Polsce [relacja]
Justyn I, władca córek
Gra o tron nie była konieczna, a bezkrólewie nie trwało długo. Bieber przyjechał, zobaczył i zwyciężył. Definitywnie podbił serca waszych córek, sióstr i koleżanek.
Jadące ze mną w przedziale na koncert Biebera dziewczyny rozwiązywały zadania z dwoma niewiadomymi. Wieczorem w łódzkiej hali niewiadoma była już tylko jedna: ile czasu będzie potrzebował Kanadyjczyk na kupienie sobie sympatii wszystkich. Na swój żelazny target może liczyć zawsze, ale co z tymi zagubionymi rodzicami, modnymi tatusiami z małymi szkrabami na rękach i nami, zblazowanymi dziennikarzami pracującymi na co dzień w nienawiści? Krótko: ani przez moment nie miałem ochoty ciąć się prasowym identyfikatorem. Przyjąłem show Biebera z dobrodziejstwem inwentarza.
Chociaż temperatura była radziecka, a ilość policji w Łodzi sugerowała raczej piłkarskie derby miasta, to wydarzeniem dnia, a może roku w mieście włókniarzy był koncert Justina Biebera. Kanadyjski bożek popu, przez większą część świata obarczany winą za klęski żywiołowe i światowy kryzys, dobrze wie, jak zrobić półtoragodzinny show wyciskający z nastoletnich fanek siódme poty. Ten pożerający żelki chuderlak wciąż pojawiał się i znikał z gigantycznej sceny powodując u nastolatek palpitacje. Na scenie pojawił się jak z nieba, jak anioł albo husarz, i od piosenki "All Around The World" zaczął swoje bachanalia. Wprawdzie wszystko kręci się nie wokół muzyki (chociaż Bieber ma całkiem zacny skład na żywo) a wokół świateł, zapadni, kostiumów, tancerzy i fajerwerków, to jego show nie staje się wiejską szopką dla ubogich. Ostatecznie Bieber to całkiem niezły tancerz, nieco zapatrzony w Jacksona, ale potrafiący ograć dużą, dwupoziomową scenę i podest. A że przy tym złapie sie raz czy dwa za krocze? Fankom to na rękę. Trudno powiedzieć, czy wolą go słuchać, czy wystarczy im sama obecność idola, ale i tak wszystkie były w półtoragodzinnej ekstazie, w czasie której Bieber mógł zrobić z nimi wszystko.
Jego show to wyreżyserowane widowisko, w którym nie ma miejsca na improwizację i przypadek. To popowe igrzyska z jednym uczestnikiem, zjednującym sobie uwagę publiczności już przed występem. Bieber nie zawiódł. Był słodki jak syrop klonowy, nieśmiały i seksowny. Wystarczyło aby pokazał kawałeczek chudego brzuszka, a dach Areny unosił się na kilka metrów. Nigdy nie słyszałem takiego pisku. Ten hałas mógłby obalać satrapów, ale w poniedziałkowy wieczór Justyn stał się niekwestionowanym władcą polskich nastolatek wybranym przez aklamację. Koncert nie był bynajmniej popową sieczką. Było miejsce i na rockowe solówki, i na akustyczne wyciskacze łez. Nie sposób zdecydować, czy bardziej rzewne były archiwalne nagrania z małym Justinem śpiewającym piosenkę Backstreet Boys, czy jednak wykonanie "Die in Your Arms". W "Mam Talent" Bieber mógłby startować nie tylko jako wokalista (przeważnie i tak był zagłuszany przez piszczące fanki), ale też jako niebylejaki bębniarz i gitarzysta. Chociaż jedną z akustycznych piosenek musiał zaczynać dwa razy. Najlepsze momenty były do przewidzenia: przebojowe "Never Say Never" i "Beauty and a Beat". Jedno po drugim dały taki wycisk, jak treningi Felixa Magatha. Było miejsce na Nicki Minaj z telebimu i śpiewanie do dziewczyny z publiczności posadzonej na tronie. Czuło się, że pozostałe kilka tysięcy dziewczyn jest gotowe w każdej chwili poharatać jej twarz w napadzie zazdrości. Tak czy owak tatusiowe zapominali o wieku i skakali jak na potańcówkach. Mamusie wszystko kręciły na komórki, a córki na zmianę płakały i piszczały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz